Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A ta śnieżna kwiatem, olbrzymia jarzębina, gdy stanie jesienią w koralach, nie Krasawica? Ile jej drozdów, kwiczołów, gilów składa wizyty, śpiewa koncerty, biesiadując!
— A w tym gąszczu ta sosna z kołtunem jakiegoś pasożyta — czy nie Wiedźma?
— A ot „Janosik“ — ten świerk masztowy wśród czarnego zagaju.
— Las — jak ludzkie zbiorowisko — ma tłum i jednostki. Górują jedni krasą, inni siłą, inni indywidualnością, inni powagą lat. Patrz na te trzy dęby! Trzej starcy. Zostali sami na tej wielkiej haliźnie. Był kiedyś zwarty ostęp ich rówieśników — jeszcze pnie znaleźć można w jeżynach. Coto za chłopy na schwał były — taki pułk mocarzy.
— Tych trzech opowiada czasem legendę tradycyi — trzeba tylko ich szum rozumieć. Tylu i tylu padło — ścieląc groblę pod armaty i poczty — za Szwedów — tylu i tylu dało życie za Napoleona, tylu i tylu przez chciwość i interes poszło spławem kupieckim do Gdańska, a w zamian inni padli na spłat kosztów Insurekcyi. Ostatni legli niedawno — jeszcze ich zwłoki zmurszałe sterczą het — oplątane krzami. Tędy wieszatiel Murawiew kazał ciąć tryby i dukty, polując na niedobitki partyzantów męczenników.
— Trzej starcy dużo widzieli. Całą kronikę puszczy znają. Oddajemy im pokłon i cześć.
Odkryli głowy i szli chwilę w skupionem milczeniu, aż Pantera niepoprawny rzekł.