Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Żebym się nie ruszył!
— Ba — nastąpiłaby na ciebie klempa i takbyś wyglądał jak twój kapelusz.
— Olaboga! Jeść! — zakrzątał się Pantera.
Rozłożyli zawartość torb. Był chleb, ser, suszona ryba, u Pantery w garnuszku kilka ciemnych — mocno spiczastych jaj.
— Patrzcie, smakosza! Czajcze jaja sobie przyrządza! — zaśmiał się Rosomak.
— Zabrałem przez zemstę! Wczoraj na błotach to utrapione ptaszysko skrzydłami po twarzy mnie biło, wrzeszczało, łajało; a wcale mi nie o jej gniazdo szło — ale o podróżniczka, który mi mignął w szuwarach. Nie dała szukać, spłoszyła co tylko tam żyło. Zato niech się fatyguje i troska na drugi lęg.
— Masz, Coto, sprobuj delikatesu.
— Aha — nie ufasz! No to nie dostaniesz.
I Pantera zjadł ostatnie.
— Więc podróżniczka nie znalazłeś?
— Jakto — żebym głupiej czajce dał się za nos wodzić? Przecie wstydby był, żeby Pantera na niedzielny pokaz nic nie miał. Chodźcie. Nim tę rybę zżujem, dwie wiorsty ujdziemy.
Teraz Pantera wysunął się na czoło.
Rosomak mijane ostępy nazywał dla nauki Cota, wrażał mu w pamięć charakterystyczne cechy.
— Patrz — to Proszalna Baba. Czy ci ta brzoza, pogięta jakąś katastrofą, z pokurczonemi gałęźmi, z głową przy ziemi, nie przypomina żebraczki u kruchty?