Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/125

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    kości. Drzewo napół uschłe. Jutro spiłujemy z obu stron i okaz pomieścimy w chacie. Z biedy można na tem siedzieć.
    — Najlepsza hubka do ognia jest osowa — rzekł Pantera.
    Tu spojrzał na słońce — i wyciągnął się jak długi.
    — Obiad. Krokiem się dalej nie ruszę.
    Pokładli się wszyscy. Na polance kwietnie było, sucho — brzęczały pszczoły, ogarnęła ich senność.
    — Będzie burza! — szepnął Żuraw, układając się wygodniej.
    I zasnęli wszyscy.
    Rosomaka zbudził jakiś szelest. Rozwarł oczy — i bez ruchu patrzał. Na skraju polanki, trochę w cieniu, stała patrząc na ludzi para łosi — matka i dziecko.
    Niezdarne, jakby z jakiegoś prabytu pozostałe stworzenia, jakby duchy boru, bóstwa pierwocin ziemi. Ciężkie, nieumierne łby — racice jak ski, potężne kończyny.
    Łosza ocierała szyję o drzewo, małe, trochę za matką ukryte, skubało gałązki.
    Wreszcie, uspokojona nieruchomością ludzi, samica zamruczała i przeszła obok śpiącego Cota, ciężką racicą wgniotła w ziemię jego kapelusz — małe obwąchało go ciekawie.
    W tej chwili chłopak się obudził i zerwał. Zwierzęta dały sus potężny, rozległ się trzask łamanych krzaków — zniknęły w gąszczu.
    Teraz się wszyscy porwali i Coto lamentował na opowieść Rosomaka.