Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z olch i ponurość jego, samotność, skrytość, zdradliwość — stroiły te śnieżne kwiaty.
— To nieżywy staw, jakieś okno do dna niewiadomego. Mierzyliśmy sznurami, ileśmy ich mieli, ale kamień na końcu tonął w jakiś sluz. A przecie gdzieś znajdują grunt i pokarm te korzenie — i do słońca wydobywają się kwiaty. Niema odmętów bagna, by z nich nie można było wybrnąć duszy do światła, tylko rzadko człowiek ma wolę, wiarę i mądrość roślinnej łodygi! — mówił zadumany Rosomak.
— No — ale gdzie tu cudo, Żurawiu! — spytał Pantera.
Ten rękę podniósł.
— Nie widzisz — tego jednego kwiatu i pąka.
— Prawda! Jeden się urodził jaskrawo różowy. Skąd? Jak? Dlaczego?
— Tam w otchłani bagna żyje widocznie też myśl i fantazya Arcy-Mistrza.
— Ten kwiat zerwać trzeba! — zdecydował Pantera, rozglądając się za sposobem.
Ale kwiat rósł za daleko, by go dosięgnąć było można prętem, lub rzutem sznura, więc Pantera zaczął się rozbierać.
— Daj pokój, — zaprzeczył Rosomak, — pamiętasz, jakiej dostaliśmy wysypki wtedy, przy mierzeniu głębi.
— Wielka rzecz — po trzech dniach minęło.
— Muszę dostać dla Żurawia kwiat. Muszę — już ja wiem dlaczego! Zaśmiał się i nagi skoczył w czarną głąb.