Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/122

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    — Mam — zresztą tego ruszyć nie można, bo zamieszkałe.
    Gdy Coto dotknął brzozy, by się na nią wdrapać, zaruszał się mchowy domek.
    Z otworu, misternie okrytego — w boku zaczęły wyfruwać białe kulki puchu, nadlecieli rodzice — powstał zgiełk, pisk.
    Jedno tylko pisklę dostał do rąk Coto — obejrzał, pocałował i puścił do kompanii.
    — Śliczności! — rzekł wracając. — Doprawdy do kwiatków podobne. Żal mi, żem spłoszył.
    — Nic to. Czasami takie małe żarłoki zamęczają rodziców za długo. Patrz, jakie to już lotne. Dadzą sobie rady!
    Ruszyli dalej, coraz głębiej zapuszczając się w bagna — wreszcie znaleźli się wśród istnego łanu irysów w kwiecie.
    — Złote pole — idziemy do Oka Czarnego — rzekł Pantera. — Żuraw pokaże nam wodne cudo! Tylko baczność na kładkach.
    Jakoż weszli na jakieś berwiona ślizgie i okrągłe i Coto wpadł jedną nogą w czarną bezdeń. Wyrwał go Rosomak, ale chłopak spotniał z wrażenia lęku otchłani i tak stracił przytomność, że go wzięto za pas i prowadzono jak ślepego.
    — Boże, czy to jeszcze daleko? — szeptał wreszcie z rozpaczą·
    — No — już. podnieś głowę — i patrz.
    Stali nad taflą czarnej, nieruchomej wody — pokrytej kobiercem kwitnących grzybieni. Staw miał ra-