Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ludziem musisz w sobie zatracić lęk, gniew — a wychować w sobie, aż cię zupełnie ogarnie, miłowanie wszystkiego i wszystkich — co tu z tobą żyją i bywają pod Bożem słońcem.
— A teraz spać — jutro o świcie pójdziesz ze mną daleko — na stary poręb. Będziemy kopać pnie na szczapy.
Coto wyszedł jeszcze przed chatę. Oswoił się z nocą na tyle, że powędrował aż na polanę, unikając jednak bliskości gąszczy i chwilę stał nasłuchując.
Noc w puszczy nigdy niema majestatycznej ciszy nocy pól; w głębiach boru zawsze coś szumi, szeleści, czai się, przemyka, błyska, chrzęści. Żerują, rabują, mordują w ciemnościach.
Ptaki dwa poczęły krążyć nad polaną lotem nietoperzy, rozległo się żałosne „pau“, „pau“, skrzydła musnęły po skroni chłopaka, gdzieś niedaleko zatrzeszczała sucha gałąź pod niewidzialną stopą. Zawrócił szybko do chaty.
— A każdy z nich pójdzie w tę noc, w te ciemności, drogi nie zmyli! — pomyślał i westchnął. Miał w sobie lęk!
Ale gdy się znalazł pod dachem uczuł się bezpieczny, znużony, senny!
Rozebrał się prędko, i zasnął, oswojony już ze swem twardem posłaniem.
Zbudziło go miarowe stukanie w ścianę tuż przy głowie. Zerwał się i nagle ujrzał straszną zjawę.
W głębi sieni, przy ścianie, patrzała nań twarz świetlana, wielka, jarząca, żywa. Mrugały oczy świecące, poruszały się usta szerokie, jakby coś mówiły lub