Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Chłopi jak bobry — zreperują w mig. Trudno — trzeba radzić — przysiągłem! — westchnął Żuraw.
— Pojutrze niedziela, Coto!— rzekł Pantera. — Dotąd nie bywałeś z nami, boś popłakiwał po krzakach, ale teraz wiedz, że w święto, po pacierzach, ruszamy kupą w las i każdy się chwali jakąś osobliwością, którą przez tydzień wypatrzył. Trza i tobie z czemś wystąpić.
— Jutro cały dzień szukaj leśnego ducha. On lubi w dzień siedzieć pod wykrotami, lub w świerkowych gąszczach. Maleńki jest, tylko głowę ma wielką i jeden róg na czole — w nocy cały świeci jak próchno.
Tu Pantera złapał myszkującego pod stołem Tupcia i, usadowiwszy go na kolanach, podał mu miseczkę z ikrą i wątróbkami rybiemi i, gładząc po złożonych igłach, dalej prawił.
— Domowego naszego chatniego także jeszcze nie znasz. Jest w każdem domostwie taki skrzat, co psoci lub pomaga stosownie do humoru. Nasz ze mną żyje w zgodzie, wodza szanuje, ale dla doktora niema żadnego respektu, A początek niechęci stąd, że doktór nasypał kiedyś na podłogę zielonego lukrecyowego proszku. Skrzat, strasznie łakomy na słodycze, zjadł — no — i odtąd znienawidził Żurawia. Prawda?
— Musiał ci się skarżyć! — roześmiał się Żuraw. Ratowałeś go pewnie w przypadłościach.
— Coto, — zawołał Rosomak — słuchaj Pantery, potem ci kiedyś stary Odrowąż jeszcze więcej cudów borowych opowie.
— Ale to sobie zapamiętaj: jeśli chcesz być leśnym