Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— I to wszystko, to mnóstwo, tu jest, żyje, gnieździ się, śpiewa — zawołał zdumiony, gdy zasiedli do posiłku.
— Alboż tylko to! A ssaki, a gady, a owady, a rośliny. Tu jest tylu mieszkańców na ziemi, co gwiazd na niebie.
— Ludniej jak w mieście stołecznem.
— Tylko wybieraj z kim chcesz zawrzeć bliższe stosunki. Damy ci listy polecające: ja do ryby i gadu, Żuraw do badylów, wódz do ptaszego rodu! — rzekł Pantera.
— Onegdaj byłem proszony na wesele jaszczurek, z Wdowiej Polany. Galanto się odbyło: pan młody miał zielony fraczek, panna młoda kostyum popielaty — bo zaraz pojechali na miodowy miesiąc pod wykrot wśród wrzosów. Sikory naturalnie plotkowały, żaby grały, drozd odśpiewał: Veni Creator — były różne mowy i przemowy familii, alem zapomniał co prawili — wiem tylko, że w posagu był pień zmurszały pełen liszek i mrowisko przy nim.
— Do ptaków mam największą ochotę.
— To wodza stosunki. Ale jak cię gadzina utnie to nie będziesz gadu lekceważył. A wężowego króla ze srebrnym kamykiem na głowie wódz ci nie pokaże — a ja wiem, gdzie mieszka.
— No i „domowego“ też mu pewnie pokażesz — uśmiechnął się Żuraw.
— Dajno tymczasem jaja do spreparowania — rzekł Rosomak.
Zajął się Coto, zainteresował, ciągnęło go do ta-