Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na brzozie kunsztowna kobiałka zięby, widzisz, przyklejone do tej rosochy, jakby zgrubienie pnia.
— Wdrapię się.
— Jazda.
Poskoczył chłopak. Wdrapywał się dość niezdarnie, wreszcie obłamała się gałąź i spadł.
— Czekaj!
Rosomak wyjął z torby sznur z hakiem na końcu, zarzucił zgrabnie na rosochę.
— Masz pomoc. Opasz się końcem, masz węzeł w środku, wciągaj się.
Wciągnął się Coto.
— Co za cudny koszyczek, wyłożony czerwonemi jedwabnemi nitkami, dwa jajka, jak kamyki szaro sine w plamki ciemne.
— Weź jedno. Dopiero ląg zaczęły, może się nie doliczy.
— Ale jak zniosę na dół.
— Ano w dziobku, jak kukułka swoje podrzuca.
Coto z ostrożnością umieścił zdobycz w tubce.
— Ależ wuj ma oczy! — zachwycał się.
— Leśnego ludzia, jak mówi Pantera. Ja wiem gdzie kto mieszka w moim świecie — trafiam!
Teraz Coto zaczął potykać się, bo oglądał każdą brzozę i czeremchę.
Raptem z pod nóg porwała mu się malutka żółta szara ptaszyna.
— Wuju, tu coś jest! — zawołał gorączkowo, padając na ziemię.
— Jest, świtunka lub piecuszek, nie uważałem,