Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/090

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tobół. Tym pędem to i na wieczerzę do chaty nie zdążym, a moja chudoba czeka doglądu.
Znowu szli w milczeniu. Chłopak strzelał oczami na wsze strony niespokojnie, trwożnie. Samotność, cisza przerywana nieznane mi odgłosami rozstrajała go rozpacznie.
— Proszę pana, to jest, proszę Pantery i wam wcale tu nie straszno? Tak samym.
— Tu jest moc mieszkańców. Ot, posłuchaj: beczy kozioł, bełkoce cietrzew, żaby rajcują, błotniaki wszystkie wrzeszczą. Tu więcej narodu — jak w mieście.
— Ale ludzi niema.
— No, to właśnie najbezpieczniej. Co gorszego dla człowieka, jak drugi człowiek.
— Ale tak ciemno.
— Zaraz elektryczność na niebie zapalą. A zresztą lęka się tylko głupi. Co jest strasznego w borze, i co złego tu może spotkać. My tu między swoimi!
— Jeszcze daleko do domu?
— Niedaleko. Nie czujesz dymu?
— Nie. A co znaczy dym?
— No — wieczerzę warzą.
— To tamci już są w domu?
— Już dawno. Przecie nie pełzną jak my!
— Bardzo trudno iść prędko.
— No, no, nie probuj bo upadniesz. Ot, już widać światło w chacie.
— Dzięki Bogu! — szepnął chłopak.
— Hej, wy tam! — rozległ się głos Rosomaka.
— My! — odkrzyknął Pantera.