Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/086

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łem żmiję, co się skradała do gniazda gajówki. Znalazłem gniazdo ziemnych trzmieli i dobrałem się do miodu. Trochę cierpki, ale niezły.
— A wędzarnia, smolne karpy, kosze rybne?
— Głupstwo! Po obiedzie wszystko sprawię.
Jakoż odrobił sumiennie ranne próżniactwo. Rąbał, ciosał, dźwigał i przed wieczorem już był gotów iść na spotkanie wodza.
Zostawili Kubę na gospodarstwie i poszli. Bór, deszczem skąpany, jak czar był cudny. Stawali chwilami i brali w siebie piękno wiosennego rozkwitu oczami, uszami, całą piersią i byli skupieni majestatem arcydzieł. Wreszcie zatrzymali się nad strugą graniczną. Od zachodzącego słońca paliła się toń jak roztopione złoto — daleko, długo.
— Dziś nie Tęczowy, a Złoty most do naszego raju.
— A mieni się jak adamaszek. To zarybek się bawi.
Wyciągnęli się na trawie — nasłuchiwali.
— Nie słychać wozu. Ale poczekajmy. Będą tą smugą kaczki ciągnąć. To ich trakt.
Ale wiecznie niespokojny Pantera poruszył się rychło.
— Zaraz w tej nieruchomości zasnę, — mruknął, i zaczął wycinać piękne łozowe pędy i zgrabnie obłuskiwać łyka no chodaki.
— Jadą! — szepnął Żuraw: Nastawili uszu, zaparli oddech.
— Jadą. O, spłoszyli sarnę. Poszła w leszcze.