Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/084

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ty — nie było śladu szału, tylko znak widomy został — rozdarta gromem od szczytu do korzenia brzoza u krynicy.
Łatana Skóra zarżała do nich ze stajenki i z rękawa swego wytknął pyszczek Kuba.
— Żurawiu jeść! zawołał Pantera.
— Zaraz ogień rozpalam. Dać ci suche szatki?
— Nie warto. Dopiero jak suma urządzę, to się „przemienię“, jak mówi Odrowąż.
— Jak się taką bestyę urządza.
— Przedewszystkiem trzeba całą skórę zetrzeć ze szlamu i śluzu popiołem, potem wiechciem i wodą zmyć do czysta, potem poćwiartować jak wieprza i zasolić. Za parę dni sporządzę z beczki wędzarnię i uwędzę. Łeb dziś jeszcze w mrowisko zakopię.
— Tyle roboty! zaraz ci przyjdę pomagać.
— Niechaj! Wieczerzę uwarz. Mnie po tej burzy, jak po szampańskiem. Anibym usiedział.
Dźwignął potwora na plecy i zwalił go wśród polany na trawę. Z rozmachem, ze śpiewem, z gwizdaniem zabrał się do mozolnej roboty. Parowała na nim koszula, tak się uwijał, ale gdy skończył, dobytek oprzątnął i do wieczerzy zasiadł, przestał mówić, śmiać się i ledwie zjadł, do alkierza swego się skrył.
Żuraw myślał, że się przebiera, ale gdy zdziwiony ciszą zajrzał — Pantera spał jak kamień — w mokrej odzieży i chodakach. Zaczął go trącać, wołać — bez najmniejszego skutku, więc mu tylko chodaki zzuł, i tak go zostawił, sam zresztą też zmęczony i senny.
Nazajutrz przespali i żurawi hejnał i ptasi ranny