Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/080

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zatrzymać, to mu winszuję wesołej zabawy! — zaśmiał się Pantera.
— Zapomniałem zapisać na kartce, żeby zabrał gazety! — syknął Żuraw.
— Nie troskaj się! I tak nie zabierze! Ktoby i kiedy tu czytał. Bardzo nam potrzebne wiadomości o rewolucyi w Mexyku, o zamieszaniu na Bałkanach, o kursie pieniędzy, lub o trzęsieniu ziemi w Kalabryi. Daleko ciekawsze, czy nasze pszczoły wychowają matkę z tego czerwiu cośmy dali, czy dudek zajmie skrzynkę, czy wyszły z wody kładki do Odrowąża i czy znajdę gniazdo bąka lub remiza, a chociażby czarnego bociana, bo nam tego brak do kolekcyi. Wiesz — popłyńmy pod tę olchę — może się sum trafi.
Popłynęli. Wzięli ze sobą specyalne podwójne siatki na długich drągach i skradali się milczący. Pantera wiosłował, Żuraw kierował czółnem, ledwie muskając wodę. Wąskiemi przesmykami wydostali się na jezioro — leżało ciche, gładkie jak szyba, prawie bez śladu prądu rzeki, która je przecinała, zwężając się na przeciwległym kącie i niknąc wśród czarnych, nawisłych łóz i olszyny.
O tej godzinie przedwieczerza kwietniowego rojnie było na toni. Szeptem Pantera Żurawiowi ptactwo wyliczał.
— Patrz tam, para perkozów, a tam nur przelotny — już zniknął — kaczki z sitowi wypływają — o! rybitwy!
— A tam u brzegu widzisz — łabędzie.
— Przelotem bywają. A ryba jak się rzuca.