Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/058

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Żuraw co parę kroków siatkę w wodę zastawiał do dna, a nogą po tych pieczarach płoszył.
Gdy sieć podnosił, znajdował w niej wielkie żuki, muł — a za trzecim razem ujrzał ciemną skorupę i podniesione wojowniczo kleszcze.
— Jesteś! — rzekł z tryumfem, chwytając ostrożnie za grzbiet zdobycz i rzucając do torby.
Ogarnęła go zaciekłość łowiecka. Już nie patrzał ani na toń jeziora, ani na otoczenie, ani na słońce; tylko sieć zatapiał, podrywał i napełniał torbę, Aż wtem stracił grunt pod nogami i wpadł z głową w jakąś bezdenną jamę pod olbrzymią olchą.
Zakotłowało się w wodzie, jakaś wielka ryba ośliznęła się po nim, połknął sporo wody, ale wnet oprzytomniał — wydostał się na powietrze. Musiał płynąć parę sążni zanim zgruntował, potem znowu wpław łapać kapelusz i siatkę, wreszcie na brzeg wyskoczył.
— No, tym razem, to chyba psota „domowego“.
Pomacał torbę — była pusta. Raki wydostały się na swobodę·
Wieczór był bliski, opar wstawał z wody, ziąb chwytał przez mokrą bieliznę, ale Żuraw zawzięcie rozpoczął połów na nowo, wracając do dębu.
Zbiegłe raki musiały jednak zaalarmować swój szczep, bo brały się tylko niedorostki, aż rybak zniechęcony zabrał się do odwrotu.
Dzwoniąc zębami biegł do chaty, na jednem przejściu nad topielą pośliznął i wpadł w szlam, i już zdaleka posłyszał trąbkę na alarm i pohukiwanie towarzyszy.