Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wstawał późno; dla nabrania apetytu trochę fikał po lipie — przez parę pierwszych dni dawał się namówić Rosomakowi lub Panterze na spacer do lasu, ale przekonał się wkrótce, że orzechów nie było na leszczynie, ani ziarn w szyszkach — do ogryzania zaś pączków był za wielkim smakoszem — zostawiał to hołocie dzikiej.
Wiedział zaś, że pod opieką Żurawia w śpiżami była spora blaszanka z orzechami i druga z ziarnem słoneczników. Tedy nie odstępował Żurawia, a ten brał snobizm za przywiązanie i pasł go — ile mógł strzymać.
Gdy Żuraw usiadł na przyźbie i obierał kartofle, Kuba ze swemi orzechami ulokował się obok.
Słońce podniosło się nad polaną, w rozgrzanem powietrzu bujały pierwsze motyle — ptactwo nieco ścichło — jak zwykle ku południu i była taka cisza, że jednocześnie i Żuraw i Kuba podnieśli głowy na jakiś niezwykły szelest na dębie.
Na gałęzi, przy sęku, siedziała dzika wiewiórka i, gotowa do odwrotu, nieufna, zerkała na pięknego, spasionego kawalera. Kuba nastroszył wąsy, skoczył na płot, wywinął parę koziołków.
— Chr-chr-chr! zagadali do siebie.
Dzika cofnęła się — i poczęła kawalera do siebie wabić — zaczęli się gonić wokoło pnia. Rozległy się chichoty, zaczepki, wreszcie popędzili oboje w puszczę po czubach drzew, na wiosenne gody.
Gdy leśni ludzie zasiedli do obiadu, Rosomak zauważył brak współbiesiadnika.