Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/382

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

posuwały się tu i tam. Płomienie biegały po nich, więc wyglądały jak krwawe.
I miały te ręce mowę i wyraz — mówiły, za usta, za pierś:
— Spracowane my, starte my — ale zdrowe!
Poszła precz dusza, poszło pomyślenie — my zostały. Dusza z gorącości wykipiała, myślenie, jak robak, orzech zżarłszy, samo wyschło, a my się ostały biednemu na posiłek, smutnemu na pociechę, sierocie za brata!
Myż tego chłopa karmiciele i jedyne dobre towarzysze, myż jego dumka i marzenie! Na żywot cały my jemu wystarczymy. Nie szkoduje on nas i nie lubi, robotą obciąża, i dlatego tylko żyje.
Przez nas jemu ta chata czarna — dobra, ta dola podła — nie boli, to życie ciasne — ciche i spokojne.
Myż jemu za swobodę, za sprawiedliwość, za naukę, za kochanie, za wszystko, co jest na świecie daleko!
Nauczyły my jego wszelkiego zapomnienia, nauczyły my jego — jego drogi.
Mozoły nasze, guzy, szramy — to jego myślenie jest jedyne, i będzie już, będzie aż do końca.
Płomień przygasał, i w mroku siedzącego zostawiał.