Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/336

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie z dobregoż dziwa to na nią przyszło. Uczynił ktoś! Zajrzeli krasy jej, czystości jej, taj zrobili, żeby nie była.
Widziała ja takie rzeczy!
— Któż zrobił? — badała pani.
— Naco nam wiedzieć?! Sądzenie Boże jego nie minie! — ponuro rzekła baba.
Pani popatrzyła raz jeszcze na Łucysię.
— Teraz wy prawdę zgadliście, Makuszanko! Wasze dziecko ktoś otruł! Na to nie trzeba sądu Bożego czekać — na to sąd ludzki być musi!
Kobieta rzuciła się, i stanęła między panią, i Łucysią.
— Nie dam jej kroić, nie dam tknąć! — krzyknęła. Nie chcę ja sądu, ni doktora. Nie powiem nic, i nikomu mówić nie dam! Moja detyna, moja! Niech ją śmierć bierze, niech ziemia bierze.
Taki strach i dzikość błysnęły z jej oczu łzami wyżartych, że pani zrozumiała nieprzeparty opór, i niepodobieństwo rozjaśnienia tajemnicy.
Cała wieś stanie za nią przeciw śledztwu na zwłokach. Krzywoprzysięgać będą, byle nie ruszono umarłego — wszyscy osłonią winowajcę, zatrą ślady!
Nawet Kalenik się ozwał: