Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w koniec wsi, ale wrócił, bo noc jak piekło była czarna.
Zaświecili ogień, i sen ich nie brał. Wzięto parobczaka na spytki.
— Tak i tak! — opowiadał, blady i jąkając się:
— Wieczorem Ołenia mi kwity swoje oddała, taj prosiła, żebym za nią jutro do kasy poszedł. Tak często bywało. — Aż tu budzi mnie wśród nocy — taj — zaciął się i krwią nagle oblał, — taj paciorki mi oddała!
— To ty jej paciorki dawał? — spytał ojciec.
— Ale! — nieśmiało się chłopiec przyznał.
— Czuj, ty błaźnie! To ty może jej jaką krzywdę uczynił! Gadaj zaraz! To tego może one uciekły?
— Boże dopomóż — nie! Złego słowa nie dał.
— Nu, to za coś jej gościńce kupował?
— Ja ją bardzo mocno lubił, już dawno! Ja ją chciał brać! Ona się mnie nie bała. One od języków ludzkich uciekły. Wiedźmą zrobili ciotkę; dojadali co krok!
— Może to być! — zamruczał Korniło — ale że my się za nią nie ujęli, nie obronili, że od nas poszła, to nam wstyd i hańba!