Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ludzi się czepia. Ja was na sąd podam za obmowę.
— A, podacie, i owszem! — wybuchnął Karpina. Świadki mam, co widzieli, jak Tychon brał.
— Zgorzą twoje świadki i ty, nim dowiodą.
— Zobaczymy!
Stary Korniło stał na kiju oparty, i ostro w znachora patrzał.
— Ostatnie słowo, Oksenty! Nie oddacie nam tej straty? — rzekł, trochę głos podnosząc.
— Zgiń, przepadnij z twoją przyczepką! Nie brali my, i nie oddamy.
— Nu, to ja ciebie już turbować nie będę, ani na sąd nie podam. Niech moje przejdzie. Tylko ci jedno życzenie zostawię!
Tu głos jeszcze podniósł, rozdrażniony fałszem i gniewny okropnie.
— Za taką prawdę, jaką ja od ciebie wziął, niechże ci Bóg weźmie, co masz najlepszego, Amen!...
To powiedziawszy, wyszedł z chaty, a Karpina drzwi z hałasem zatrzasnął.
— Bat’ku! Mnie czegoś straszno od tej klątwy starego Huca! — szepnął po ich wyjściu Tychon. — Ja ten chomont odniosę!