Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tychon Czyruków to był. Szedł z „werszą“, konie nastraszył, a potem chomont zdjął, taj poszedł.
— Daj tobie Bóg zdrowie! — wykrzyknął Karpina, rzucając się do drzwi.
Wypadł jak szalony, i pędem na wieś pognał.
Wrócili Huce do chaty uradowani, i czekali go na wieczerzę.
Wpadł zdyszany, rozgorączkowany, ale z pustemi rękami.
— Co to będzie, bat’ku? wołał od progu. Nie chcą oddać!
— Jakto?
— A nie chcą! Złajali mnie jeszcze!
— Słyszeliście! — wybuchnęli bracia.
— Cyt’! — rzekł Korniło. — Jakże, zapierają się?
— Ale! Znać — nie znają.
— Toż Kalenik widział! — Mówiłeś?
— Mówiłem. Tychon na chwilę zgłupiał, ale stary powiada: Kiedy widział, to niech przyjdzie i znajdzie. Będzie on swoją śmierć tak widział!
Widać, że ukradli, a teraz wstydno się przyznać! Schowali i zataili!
— To sprowadzić starostę, i przetrząsnąć im chatę! — krzyknął Matwiej.