Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chłopaka dał, spoczęłam — taj do ciebie przyniosłam. Cóż stoisz? — ta przeżegnaj i pocałuj małego! Co ty za ojciec taki głupi!
Matwiej oprzytomniał. Krzyżyk ręką naznaczył, otarłszy z potu twarz i, odkrywszy głowę, pocałował maleństwo.
Kobieta usiadła na miedzy.
— Spocznę trochę przy tobie! — rzekła. Daleko iść od zboża.
— Zaprzęgnę konie do wozu duchem, i przyjadę po ciebie. Poczekaj! — zawołał.
— Czyś oszalał? Żeby ludzie ośmieli, że mnie z pola mąż wozi! Tyle szłam, to i resztę drogi zrobię. Albo to on ciężki! Tyle co kociak!
Matwiej już czapki nie włożył, i stojąc nad nią, uśmiechał się radośnie.
Ona dyszała, zmęczona.
— Żebyś ty lepiej po Prytulankę skoczył — rzekła, bo ja wam wieczerzy dzisiaj nie wyśpieszę zgotować. Narobiłam im mitręgi — moją część muszą dożąć!
Mój sokoliku, już ja pójdę, ale ty mi Prytulankę sprowadź!
— Ot, jadę! Powoli idź! Nie morduj się.
Prędko konie odprzągł, siadł oklep, i do dworu ruszył.
Kobieta poszła ku wsi, drobinę swoję od much i zachodniego blasku osłaniając. A chło-