Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Skończyli jeść, i przeżegnawszy się, do ojca zwrócili.
— Dziękujemy, bat’ku, Bogu i wam za strawę taj za odpoczynek, rzekli razem wszyscy:
— Na zdrowie wam, dzieci, na moc, taj wszelakie dobro! — odparł stary.
Rozchodzili się już: kobiety po zielsko dla wieprzaków, mężczyźni do dworu na warty, na objazdy nocne; dzieci układano do snu. Stary jeden zostawał w chacie i kommenderował, lulkę ćmiąc.
— Bat’ku, ozwała się Marya, sprzątając statki u pieca — mogłabym ja jutro żniwo opuścić?
— Nie, albo co?
— W lnie „czyrówkę“ chciałabym zniszczyć.
— A na coś ją nahodowała! Teraz nie pora. Lnu nie uratujesz, a i dzień stracisz, i krzywdę panu zrobisz. — Po dożynkach to cię uwolnię.
Matwiej na rosę postoły ozuwał, i do rozmowy się wtrącił.
— Albo to ona dożynków nie doczeka? Jeszcze nam pierwej chrzciny sprawi.
Kobieta zapłoniła się i umilkła, a stary się uśmiechnął wesoło.