Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z tej desperacyi, że nie umknie, on na myśl bierze, i schował się pod żebra tej wywłoki, i siedzi w zaduchu, w swędzie, z robactwem.
Aż mdleje z obrzydzenia, ale trwa ze strachu.
Przesiedział godzinę, omal nie umarł, wreszcie wypełzł na świat.
Patrzy, droga pusta. Idzie tedy, plując, aż spotyka człowieka. Idą wpodle, poczynają gadać.
— Ot, zaznałem biedy, — powiada, złodziej gonił mnie jakiś, uciekałem, taj w tę zdechłą szkapę się schowałem od niego. Omal mnie ta zła woń nie zabiła! Tfu!
A tamten staje i mówi:
— Jak tobie woniała ta szkapa, tak mnie woniała twoja ofiara!
I jak to rzekł, tak wnet się z wiatrem rozwiał, i już go nie stało na drodze.
I poznał złodziej, że to ten był, co go ścigał — święty Mikoła! Ot jak!
Słuchali wszyscy uważnie, i nikt za bajkę nie wziął.
— Dobrze jemu tak — odrzekł Karpina.
— Może to być! — dodał Matwiej. — Niechaj szelma świętych nie zaczepia!
Człowiekowi do nieba wysoko i ciężko, a świętemu co? Zeskoczy na ziemię i jest!