Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wszyscy „nasza“ — i cieszyli się dobrą pogodą do żniw.
Korniło milczał, i do siebie się uśmiechał.
— Coś wesołego dumacie, bat’ku? — zagadnął go Karpina.
— Ale, dumam ja sobie jednę gadkę o złodzieju, co mi ją starzec kiedyś bajał.
Przyszedł on starzec do stodoły, a pszenicy leżała kupa złota na toku.
Patrzy on na nią, a ja powiadam:
Pachnie wam ta pszenica, ino nie ruszcie.
A on sobie pośmiechuje i rzecze:
Nie chcę ja Bogu śmierdzieć, ni świętym, i tak mi opowiada:
Poszedł jeden kraść do stodoły, ukradł, i powiada sobie: że się mnie udało, to zato zrobię ofiarę świętemu Nikole. Kiedy tak myśli, aliści oczami za siebie rzucił, aż tu go człowiek goni.
On „w ucieki“ — tamten za nim.
Biegną tak i biegną, w złodzieju dech zaparło, precz worek rzucił, bo widzi, że pojmą, więc choć siebie ratuje.
Poty na niego biją, mdleją nogi, a co spojrzy za się, tamten biegnie.
Aż tu widzi: leży przy drodze koń padły, napół ogniły, cuchnący.