Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kalenik obdarowany wrócił na swe podwórze i, chwilę poczekawszy, przez płot za stodołę się wydostał.
Dawno już Łucysi nie widział, i tęsknił do niej.
Aż wtem — omal nie upadł na coś białego. Była to Tatiana w kłębek zwinięta pod ścianą.
— Co tobie? Idź do chaty! — rzekł.
— Nie pójdę. Ucieknę do ojca, jak trochę „oczumieję“. Całkiem zabił! — jęknęła.
— Porzuć! Albo to jeszcze tak będzie! Pierwszy raz, toś się przelękła, i, wiadomo, jeszcze nie zwyczajna! Potem to się przyzwyczaisz! Ot, głupstwo!
— Nie chcę takiego życia, nie chcę takiej doli! Ty widział, jak ja robiła, ty widział, jak się starała. Zato mi kości poprzetrącał, głowę pobił, włosy wyrwał. Oj, Boże mój mileńki! Boże!
Podniosła się na klęczki i, rękami pobite piersi cisnąc, łkała.
On nie wiedział, co rzec, więc w zanadrze sięgnął. Żal mu jej było.
— Na jabłko. Zjedz! kwaśne, dobre!
— Nie przełknę! Gardło mi całkiem zdusił, jak wilk. Nie żałowałam mu płótna i pierzyny, dogadzałam w strawie. Teraz inaczej będzie. Bije? Nu, to niech złą bije. Niech się wszystko marnuje!