Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I zaraz zobaczył, że dzieci, obijając zielone gruszki, okiereszowały stare drzewo, że świnie zrobiły sobie tunel pod płotem do ogrodu, że wiatr nadszarpał słomy ze strzechy, i że bocian na stodole miał już bocianięta — zresztą chata była taksamo okopcona, drzewo dzikie, podwórze błotniste, chlewy krzywe, a nad tem wszystkiem wisiało jak płachta, przygnębienie, niedbalstwo i bierna rezygnacya.
I lato, co stroiło błota i piaski, nie podołało upiększyć Hrywdy!
W ogrodzie dworskim bielały już wczesne jabłka, i spać nie dawały wielu ludziom a przede wszystkiem żydom, dzierżawcom sadu, i całej młodzi wioskowej.
Starsi nie jedzą zwykle owoców do Spasa, ale pastuchy i parobcy nie zachowują tej tradycyi.
Mowa o tych jabłkach była wszędy na ulicy, w święto w karczmie, na pastwisku, przy robocie.
Zrabowanie sadu należy do czynów bohaterskich, i najtężsi parobcy przechwalali się z zeszłorocznych napadów.
Plany knuły się na noclegach koni. „Nocleżanie“ to plaga wsi.