Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odtąd wtedy tylko był spokój, gdy byli każde zosobna; przy spotkaniu wybuchały zaczepki i swary.
Wreszcie pewnego dnia dziewczyna uciekła, nie mogąc znieść takiego życia.
Nie znając drogi, biegła przed siebie, zcicha płacząc, ludzi spotykanych mijając bez słowa, bez odpowiedzi.
W najgorszy upał uciekła, więc długo iść i prędko nie mogła.
Rachowała, że już daleko uszła, gdy w tem tentent koński się rozległ, a zaraz potem znajomy głos Kalenika:
— Gdzie-to ty się wybrała? Stój!
Zmartwiała ze strachu. Stanęła i wyciągnęła przed siebie dłonie, jakby się już od razów zasłaniała.
— Nie bij, nie bij! — jęczała.
On oklep na klaczy jechał, i przed nią się zatrzymał
— Co z tobą? W pół roboty rzucasz — zaczął, ciężko dysząc, ale bez przekleństw i bicia. — Nijakiej ci krzywdy nie zrobiliśmy, a ty uciekasz jak od Tatarów. Chcesz nam wstydu narobić, że od nas uciekają, jak od cholerników. Powiedzą ludzie, żem ci krzywdę uczynił — a jaż choć rękę do ciebie wyciągnął, jaż choć paskudne słowo ci powiedział, jaż popa-