Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rączka opadła. Był jednak tak słaby i przelękły, że odtąd ani grabić, ani kosić nie chciał.
Aż wreszcie pewnego dnia zginął Kalenik. Sydor z Łucysią rozpoczęli pierwszy stóg składać, a parobek sam kosił owego dnia. O południu zaczęto go wołać bezskutecznie.
— Zasnął! — zdecydował stary.
Ale dziewczynę nieokreślony niepokój trapił. Jedząc, wyglądała i nasłuchiwała.
— Didu! — ozwała się — nie może to być, żeby on przy robocie zasnął. Uchowaj Boże, nieszczęścia!
— Jakiego! Detyna on, czy baba pijaczka! Żeby i wilki opadły, toby się nie dał. Szelma zhultaił, i basta!
Dziewczyna umilkła, ale po chwili wróciła uparcie do swego przypuszczenia.
— Boh me, jemu coś złego się stało! Pójdźcie, didu, zobaczcie!
— A gdzież on został?
— Ot tam za łozą słyszałam niedawno, jak kosę ostrzył.
— To i ja tam nie pójdę, bo zagrzązko na moje stare nogi.
— To ja pójdę!
— Idź, kiedy ci życie niemiłe.
Łucysia zakasała spódnicę i pobiegła.