Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zatrzymali się przy chacie Makuszanki, i Kalenik po Łucysię wstąpił.
Gotowa już była do drogi. Matka ją odprowadziła do wozu, dała węzełek szmat i strawy, poleciła Sydorowi.
— Kumie, sokole! Nie ciągnijcie z niej pracy nad siły, bo zapamiętała bez miary. A jakby febry dostała, to jej tam na mękę nie trzymajcie. Ostatnie to moje i jedyne. Tak wam oddaję, jak oko z głowy.
— Dosyć gadać! Nic się jej nie stanie, — burknął zaspany Sydor.
— I chłopcom nie dajcie jej skrzywdzić, nie dajcie przekpiwać!
— Ty głupia, albo to mnie ojciec dopilnuje? — zaśmiał się Kiryk. — Tak jej wezmę i kosą nogi podetnę.
Łucysia cichutko ulokowała się na przodzie wozu, u kolan Kalenika, a on jej nieznacznie kożuch swój podesłał.
Ona się niczego i nikogo przy nim nie bała.
— Ostańcie zdrowi, matko — rzekła.
— Szczęśliwie, doniu, szczęśliwie! — płacząc, zawołała stara, i do Kalenika się zwróciła:
— Sokoliku, a nie hańbujcie nią!