Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kalenik z mozołem stanął na nogi i, czepiając się sprzętów, wpółzgięty, wyszedł przed chatę. Tam na przyzbie siadł, przygasłemi oczyma na dziewczynę patrząc.
Ona opodal stanęła, i tak ich każdy mógł zobaczyć.
— Nu. Teraz mów!
— Kabalarka poznała, że to „uczyna“. Tak rozpowiadała gładko: Czarny człowiek zrobił, mówi, za to, że jego pobili. Czujesz? To Tychon, a nie on, ale bat’ko jego, za tę bitwę w karczmie, pamiętasz? Naco ty jego zagabał! Bożeż mój, Boże! — zaczęła znowu płakać.
— Zagabał? — powtórzył Kalenik. — Nu, prawda. Niech za tobą nie chodzi, póki mnie na Kniazie nie wywiozą. Boh me, niech nie chodzi!
Dziewczyna postąpiła krok naprzód.
— To ty durny! Wczoraj u mnie Tychona swaty były.
Parobek głowę podniósł.
Twarz jego obrzmiała, żółta, przybrała wyraz osłupienia i goryczy.
— To ty taka? Na, niech on ciebie weźmie, niech jego bat’ko mnie zamęczy! Popamiętacie. Nie minie ta noc, żeby ja do was