Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dzień dobry — cichutko szepnęła.
Parobek mozolnie się dźwignął i siadł na pościeli.
Popatrzyła na niego, i łzy jej się rzuciły do oczu, i ręce załamała.
— O Jezu! Co z ciebie się zrobiło! — szeptała.
— Umierać trzeba! — odparł obojętnie.
— Bożeż mój, Boże! Koszula na tobie jak ziemia, czarna.
— Bo do ziemi pójdę. Nijakiej rady niema.
— Radził się ty u Kirylichy?
— Radził u wszystkich i we wsi i na okolicę. Nawet do Kończyc wozili mnie, kiedy już noga nogi nie zechciała mijać. Jedno powiadają: „uczyna“. Ale taka mocna, że ratunku dać nie mogą. Co robić! Raz sądzono rodzić się, raz umierać!
— A u kabalarki ty był? Na straży?
— Nie. Nie zdążał!
— Ja była — nieśmiało przyznała się.
— O mnie?
— O ciebie. Piwnia (koguta) zaniosła, taj całą prawdę wiem.
— Nu? — zaciekawiony spytał.
— Kiedy boję się tutaj stać. Kto wejdzie i źle pomyśli. Ja do waszej najmitki przyszła berda pożyczyć.