Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nieprawda! — zaprzeczył Tomek — żebym teraz miał fundusz...
— Myślisz, że wykupiłbyś hrabinie naszyjnik, i ją za to dostał. A ja ci mówię, że wtedy takbyś jej ciężył, jak tamci, którzy ją kupowali, dla ratowania Freda...
— Wcale bym jej nie myślał dostawać — ale niechby miała spokój!
— Do nowego skandalu z lubym braciszkiem. Wiesz, czem się to skończy? Hrabia się w to wda i Freda, jak psa zastrzeli.
— Co pan mówi. I potem żyć ze sobą będą!
— Ani lepiej, ani gorzej, jak żyją teraz.
Tomek się wzdrygnął. Myśl ta przychodziła mu nieraz, grozą przejmując.
— Albo on zabije hrabiego! — szepnął.
— Może, jak sobie to sprytnie ukartuje. W każdym razie, wy się strzeżcie.
Tomek ramionami ruszył, i powstał.
— Nie osierocę nikogo! — mruknął, żegnając malarza.
Ogarnęła go fala smętku, zniechęcenia, goryczy. Przytem jakaś nieokreślona tęsknota. Minął willę, i ruszył powrotną drogą ku cmentarzowi. I powrotną drogą w minione poszły myśli.
Przypomniał sobie przyjazd z ojcem tu przed dwoma laty, tylko przed dwoma, a to tak daleko, i tyle te lata w sobie zawarły.
Odnalazł willę, w której stryj umarł —