Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/312

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

samochód przed restauracyą, dokąd się udali na śniadanie.
Dziwnie wyglądał oczekujący szofer. Siedział jak zahypnotyzowany, zapatrzony w próżnię, blady, zmieniony — przeżył przez tę godzinę — lata. Nie były to już marzenia, które snuł, ani bajki roił — stał przed straszną rzeczywistością — szarpany tysiącem szalonych pomysłów — zmagając się — w rozterce i chaosie myśli i uczuć.
Gdy dwaj panowie wyszli syci, podnieceni winem — z cygarami w zębach — uosobienie dobrobytu, wykwintu i światowej elegancyi, prawica szofera sięgnęła do kieszeni — ale nie znalazła rewolweru, szczęściem — i Tomek się opamiętał, aż mu z wrażenia zimny pot wystąpił na czoło.
Tamci się pożegnali energicznym uściskiem dłoni — i stary grubas rzekł:
— A zatem — do miłego widzenia w Abbazyi.
Ani przeczuwali, że musnęła ich prawie śmierć.
— No — teraz — marsz do hrabiny! — zakomenderował Fred — i bardzo zadowolony z czynów tego dnia, gwizdał przez zęby.
Pierwszy raz w życiu Tomek poczuł potrzebę przyjaciela, doradcy, chociażby porządnego człowieka, przed kimby mógł się wygadać i usłyszeć cudze zdanie, inny punkt widzenia.