Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

półkole — Tomek przeczuciem skierował w bramę parku i po żwirowanych ulicach ku pałacowi.
I tam się widocznie państwa nie spodziewano, bo minęło parę minut, aż zziajany kamerdyner na ganku się zjawił.
Państwo tymczasem wysiedli i zaczęli po francusku rozmawiać.
— Mówiłem ci, że damy sobie radę. Żeby nie ten wypadek, przyjechalibyśmy w pięć godzin. No, i trzeba mego szczęścia, żeby tego spotkać. Dobrze wygląda — można go umówić.
— Jak chcesz! — odparła apatycznym głosem dama, zdejmując wual z kapelusza.
Tomek spojrzał na nią obojętnie i aż zdumiał, tak była piękna.
Tylko życia nie było w tej twarzy — i była jakby osnuta chłodem i znudzeniem.
Nie spojrzała ani na otoczenie, ani na dom, ani na ludzi, którzy teraz wyszli na spotkanie — nie powitała — przeszła — i zniknęła w pałacu.
A pan zwrócił się do Tomka:
— Dziękuję wam i powtarzam moją ofertę. Jeśli świadectwa dobre — możecie objąć posadę. Płacę tysiąc rubli i utrzymanie. Tylko bez miary okradać się nie dam.
— Dziękuję, ale tymczasem odprowadzę tylko maszynę do garażu, bo zajęty jestem gdzieindziej. W każdym razie, jeśliby była potrzeba,