Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odszedł, a Hanka została jakby otrzeźwiona, wstrząśnięta tą mową, z myślami wytrąconemi z błędnego koła wciąż tych samych trosk i żalu i zaczęła się zastanawiać.
Nazajutrz Tomek, żeby koni od roli nie odrywać, ruszył pieszo do Stradynia.
Dzień był upalny, ale gościniec zawiódł go w las, i szedł raźno ścieżką, w cieniu przepysznego starodrzewiu. Minął go zaraz u brzegu samochód — w tempie tak szalonem, że ledwie oczami go objął, już znikł w obłokach kurzu.
— Tęga maszyna — pomyślał — pewnie hrabski — i w tejże chwili las zabrzmiał odgłosem strzału, a Tomek w myśli dodał: — ale guma nietęga, bo trzasła — i dalej szedł, niefrasobliwie.
Na zakręcie ujrzał nieruchomy powóz. Pani siedziała w nim, pan stał obok i klnąc, ściągał rękawiczki.
Typowa para międzynarodowych turystów: ona otulona szarym wualem, on w pończochach i stylowej czapce — szofera nie było.
Na widok Tomka, pan począł wołać:
— Chodźcie-no tu. Zarobicie na piwo. Trzeba zmienić obręcz. Przeklęte korzenie czy kamienie.
Tomek podszedł, obejrzał maszynę i bez słowa wziął się do roboty.
— Tiens, tiens, umiecie się z tem obcho-