Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zło. Pasałem krów trzydzieści — chowało się cieląt ośmioro — tera ino te czternaście ostało — i dwie jałówki wyprosiłem na chów.
— Państwo dobre?
— Dziedziczka starsza robotna była i przychylna — ano teraz »romatys« jej nogi odjął. Młodsza za dwie nie zdoli — a reszta dzieci!
Obcy spojrzał po polach — wskazał w oddali pasące się bydło:
— A tamto wasze?
— Gdzie zaś. Miasteczkowe uporem pasą.
— Nie bronicie?
— Ktoby bronił. Z pałkami pilnują. Trocha się tam straszy — ale siły niema.
Podreptał zawrócić graniatą od łąki — a obcy ruszył przez poła i łąki — rzucił szerokie koło — obszedł granice, i gdy o zachodzie pastuch spędzał krowy do folwarczku, znalazł go przy drodze — siedzącego pod ścianą żyta. Głowę miał zwieszoną — jakby drzemał.
Zerwał się i rzekł do starego:
— Spytajcie swej dziedziczki — czyby nie potrzeba dozorcy. Za małą cenę się ugodzę — miesięcznie — na próbę. Poczekam tu — u bramy.
Minęły go krowy, potem spojrzeli nań ciekawie parobcy, wracający z pługami — aż wreszcie ukazał się pastuch z odpowiedzią.
— Dziedziczka powiada, żebyście wstąpili do kuchni — że sie z wami rozmówi.