Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ale w robocie czuć się dawał rozstrój i zupełny zanik myśli, planu, czasem nawet przytomności. Połowa pól została odłogiem — rosła bezsilność w obronie granic od drapieżnych sąsiadów — czeladź pracowała apatycznie — waliły się płoty — bujał chwast, deszcze padały do wnętrza budynków — w domu brakujące szyby zalepiano papierem — nie sprzątano nawet większości pokojów — w sadzie wielmożniły się liszki — a gawrony oblepiały swemi gniazdami dzikie drzewa wysady.
Stosunków towarzyskich kobiety prawie wcale nie miały. Sąsiednie wielkie dwory ignorowały folwarczek — w miasteczku oprócz żydów i łyków napół zdziczałych — mieszkał tylko doktór i aptekarz — a ci się często zmieniali — proboszcz był odludek — nikt tedy nie odwiedzał Żerania — i kobiety nikomu się nie narzucały.
Dworek stał niedaleko gościńca — ale grobla do bramy trawą była zarosła, mosty popsute i stare wierzby nad rowami — powaliły się dziwacznie — ku rozgrzęzionym łąkom. Nikt tamtędy nie jeździł — tylko szlak wyboisty wiódł od miasteczka ku cegielni — rozłożonej, jak grzyb, wśród rozkopanych bezładnie glinianek.
Na świecie nastał czerwiec, na podziw pogodny i pomyślny dla gospodarzy. Wyroiły się kłosy i zakwitły żyta siwe — zaczerniały bujną