Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jeść i po nocach płakała zcicha, a w dzień snuła się osowiała, wylękła.
Na świecie tymczasem rozkwitał, jak na szyderstwo, maj, z całem swem pięknem i gorączką życia i pracy. A w folwarczku czekały pola na obsiew — i brakło nasienia — i leżały szmaty roli niezoranej, bo brakło sprzężaju — i zalegały podatki — i nie było co spieniężyć — i już w oczy zaglądał — ciężki coroczny przednówek — pustką w spichrzu i śpiżami. Dawno już nie miały osobistej służby, koni wyjazdowych, dawno ograniczyły do minimum swe potrzeby i utrzymanie — przyszła kolej na sprzedanie ubogich resztek dawnych rodzinnych pamiątek — trochę sreber stołowych — jakieś kamuszki w kolczykach i pierścionkach — relikwie ślubne, wyprawne, zaręczynowe — takie rzeczy — co się po domowych ołtarzykach składa ze łzami lub w szczęściu.
Poszło wszystko za bezcen — byle opędzić najgwałtowniejsze wypłaty — byle nie ruszono ziemi i domu, byle trwać, byle tydzień, dzień mieć bez wyroku lub awantury — byle noc mieć bez widma ranka — i w tę noc módz o swym serdecznym bólu pomyśleć — i zapłakać. Nie mówiły ze sobą o tej dusznej niedoli — jakby z milczącego postanowienia, by noża w ranie nie obracać — unikały się mimowoli oczy, by się nie zdradzić — i w nocy nie słyszały swych łkań — taiły się z bezsennością.