Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czę i wrócę tu za godzinę. Tylko się nie gniewaj.
— Dobrze. Będę tu czekać z samochodem.
Gdy wyszła, chwilę jeszcze pozostał ze złą zmarszczką na czole, wreszcie się ruszył.
— Psiakrew. Podlec jestem! — zamruczał.
Było ciemno w Alejach, gdy przemknęli samochodem — za miasto. Nikt ich nie mógł dostrzedz ani rozpoznać w szalonym pędzie maszyny. Wyminęli podmiejskie knajpy — nie zatrzymali się wśród osad ludzkich. W jakimś lesie przydrożnym spędzili parę godzin owego »pożegnania« — i jeszcze nie szarzał dzień, gdy Tomek odwiózł ją pod bramę kamienicy. Miasto jeszcze spało.
Odprowadził samochód do garażu — i ruszył do swego mieszkania. Miał jeszcze we krwi gorączkę rozkoszy i jakby odurzenie po upojeniu.
Motylską zastał już przy robocie.
— Był tu posłaniec z listem do pana! — rzekła. — Mówił, że odpowiedzi nie będzie. Położyłam na stole. Czy panu podać herbatę?
— Nie — prześpię się przedewszystkiem.
Wszedł do siebie i list mu zaraz wpadł w oczy. Poznał piękne, kancelaryjne pismo Remisza.
Pewnie z posady dym — pomyślał, rozrywając kopertę. I czytał zrazu obojętnie, potem bez tchu.