Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dlatego też wolę próżniaczyć za darmo, odparł Tomek ziewając.
Wstał, przeciągnął się i wziął za czapkę.
— Rad jestem z dzisiejszego dnia. Dokuczyłem żydom, Strażycowi, Pułaskiej, Władkowi, okpiłem panią, ulokowałem Kreta, mam zapewnioną rentę — udało mi się! Teraz żegnam panią — i dziękuję.
— Kto się okpił — to się pokaże później. A wedle mnie, to pan rodzicom parę tysięcy rubli napędził na licytacyi, nie dał na poniewierkę portretów przodków, a na siebie wziął pierwsze zobowiązanie samoistnego człowieka.
— Dziś pana pierwszy dzień — życia i dlatego pan z niego rad.
Malecka zajmowała Tomka — więc jeszcze spytał:
— Dlaczego pani tak akcentuje, że ten protegowany u młynarza jest wdowi syn.
— A bo to, widzi pan, uważałam w życiu, że taki specyalny gatunek — wdowie chłopcy. Jak odumrze dziecku matka, to zazwyczaj podziczeją takie dzieci — i mało co warte. A jak odumrze ojciec, to z takich dzieci ludzie będą.
— Brednie! Może zresztą są jakieś specyalne matki, co potrafią też »być ludźmi«, a nie ciężarem dla dzieci. A najlepiej, żeby wogóle rodzice długo nie żyli, jeśli już koniecznie chcą napłodzić dzieci!
— Oj, panie, na każde stworzenie przycho-