Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

brem przyjąć nie może, bo jadły tylko zacierki i kartofle — ale on chętnie z apetytem wziął się do jadła.
Gdy skończyli, zwrócił się do niemowy i zażądał zeszytu.
Tedy jej oznajmił, że za te pieniądze zrobił szaleństwo; wydał prawie wszystkie na stare portrety.
Spytała, dlaczego to zrobił — czy to dobry interes, czy też te portrety mu drogie.
— Nie — warte może dziesiątą część ceny — i ani trochę o nie nie dba. Zrobił na złość, bo mu taka przyszła fantazya.
Pokręciła głową i popatrzała nań.
Spostrzegł w niej w tej chwili podobieństwo do tej kobiety z dziwnemi oczami.
Ta sama surowość i boleściwość, ta sama twardość rysów i zaciętość niemych warg.
Zwrócił się do Maleckiej
— Była pani do końca licytacyi?
— Byłam. Jak pan wyszedł — wróciła pani Pułaska i kupiła wszystko. Bardzo polityczna pani, ze mną się poznajomiła, gadała, jak z równą sobie. Pytała o moją sumę.
— Pewnie, żeby ją pani jej zostawiła?
— No tak.
— A ja właśnie się zdecydowałem inaczej. I ponawiam moją wczorajszą propozycyę. Niech pani kupuje Zagaje. Przekazuję pani ten cudaczny legat stryja.