Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

interesy. Ano — swoje pieniądze chcę mieć — to moje prawo. Może pan wstąpi pod dach?
— Przeszkodziłem pani w robocie — nie chcę zajmować czasu.
— Ja pracuję z ochoty, ale i spocznę chętnie. Gorąco dzisiaj — będzie burza.
Tomek wszedł za nią do chłodnej sieni, potem do dużego pokoju, który widocznie służył za jadalnię — i salon.
Proste, drewniane były sprzęty, ale wielka, niezwykła w takich dworkach, czystość.
Na stole stał dzban mleka i bochen chleba czarnego — podwieczorek.
— Może pan pozwoli kubek chłodnego mleka — rzekła z prostotą.
— Dziękuję pani. Z przyjemnością — bo jeszcze nie jadłem obiadu.
Nalała mu, podała — i sama się zabrała do posiłku.
— Kiedy chory mnie wzywa, to ja zaraz z panem do was pójdę. Chociaż, na mój rozum, nie pomoże Zagajom — choćbym i kapitału nie żądała. W lipcu, żeby utrzymać się, trzeba gotówki dwanaście tysięcy. A potem, dalej — będzie męka, niedostatek, zgryzota dnia i nocy. Już nie siły pana Gozdawy na takie borykanie.
— Pewnie — ale on to będzie wolał — jak stratę swego domu i tego ziemi kawałka. Jeśli pani kapitał zostawi — oszczędzi mu pani stra-