Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pchniemy żydów — i będziemy Tryźnianki szukać...
Głos przeszedł w niewyraźny szept; bracia spojrzeli na siebie i wyszli.
— Skończony człowiek! — rzekł Władek — ale taki stan może trwać lata — a tymczasem, żaden z nas nie ma plenipotencyi — żadnej możliwości działania.
— Co tu działać! Kręcić, łgać, ludzi oszukiwać. Ja mam tego dosyć. Raz sobie powiedzmy śmiało i otwarcie — nie mamy nic — i rzućmy wszystko na pastwę. Ja ci zapowiadam — że plenipotencyi nie chcę. Ty ojca odwieź do Warszawy — i tam mu rejenta sprowadź.
— I pomyśleć, że pieniądze stryja gdzieś leżą — i dostać ich nie możemy! No, bądź zdrów, muszę wracać do domu. Mania niedomaga — kartofle kończę sadzić. Huk roboty.
Gdy Władek odjechał, Tomek ruszył w pole w kierunku Drobiny.
Zagajskie pola obsiewano opieszale i byle jak; rozprzężenie znać było na każdym kroku.
Tomek nałożył drogi, żeby nie przechodzić blizko pługów — i wnurzył się w brzozowe gaje, które stały w całej majowej krasie, pełne balsamicznej woni i ptasiego grania. Ścieżka się wiła wśród srebrzystych pni — i oto zaczerniało ogrodzenie Drobiny.
Ujrzał zaraz Malecką — uprawiającą grzę-