Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

atakiem — stanęła do ratunku pierwsza, spokojnie, rozważnie i sprawnie. Surowa jej, zastygła w wielki spokój twarz nie zdradzała żadnego wrażenia. Gdy synowie weszli i zbliżyli się do chorego, usunęła się nieco — usiadła w oknie — i wzięła się do roboty koronek, które tworzyła bajecznie pięknie i wprawnie.
Pan Feliks otworzył jedno oko — drugie było bez ruchu — i spojrzał na synów przez łzy.
— Nie wzywajcie jeszcze matki! — rzekł z trudem. Sabiński mówił, że mi to odejdzie. Czy ten już odjechał?
— Już. To się załatwi. Niech ojciec się nie trapi — rzekł Władek.
— Miałem dziś być u Maleckiej. Napiszcie, prosząc — by tu przyjechała — żem chory. Ja się z nią rozmówię. Albo — niech Tomek do niej pójdzie — poprosi.
— Dobrze — ale niech ojciec się zmoże. Doktór radzi — by ojciec do Warszawy pojechał na kuracyę.
— Sabiński się nie chce fatygować. Tembardziej muszę się z Malecką rozmówić. To mnie uspokoi — pomoże!
— Będę dziś u niej. Teraz niech ojciec spocznie.
— Jestem pewny, że Malecką uchodzę. Namówię, żeby dodała pięć tysięcy — wtedy ze-