Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ee — ktoby tam w lesie wytrzymał. Podrapałam się z macochą — i już trzy tygodnie, jak służę w Drobinie — niedaleko.
Śmiała się pysznymi, zdrowymi zębami — cała obraz zdrowia, gorącej krwi — wiosennej wybujałości i rwącego życia.
— Wybielał panicz i zmarniał — rzekła, ogarniając go wzrokiem rozkochanym. — Ale panicz nie wie, dlaczegom zaraz przyleciała.
— No, może i wiem! — zaśmiał się.
— Bo nie! — odparła, usuwając mu się z rąk. — Przyleciałam — bo miałam o paniczu zły sen — dawno — jeszcze zimą i trapi mnie. Coś złego wisi nad paniczem.
— Ejże — Deniska ci wytłómaczyła.
— Zaśby — albobym komu się przyznała. Schowałam se w pamięci — ale ciężko samej nosić! Tak mi się śniło, że jakiś stary łysy pan — wyrwał paniczowi zęby i panicz cały okrwawiony — wołał na mnie, bym podała wody — a ja ruszyć się nie mogłam — bo włosy mi się rozpletły i omotały nogi.
— I tyle! Jakoś na jawie skaczesz jak koza, przez okno.
— Niech panicz nie prześmiewa. Zęby i włosy, jak się śnią — to nie chybi wielkie nieszczęście — choroba albo śmierć.
To ja nawet przez to zamąż nie poszłam. Posyłał swata Janek Ryczałek z Rudnik. To