Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z chwilą wygnania — i myśl ta uderzyła go, zadźwięczała, jak dzwon na trwogę.
— Czy doktór tu się urodził? — spytał.
— Nie. Jestem z Podlasia — młynarski syn. Pan ze dworu wziął mnie na wychowanie, bo ojciec zginął w ruchawce u jego boku. Takie wtedy były głupie młynarze — i takie głupie dziedzice. Nawet się teraz nie chce wierzyć w takie melodramaty. No, ale fakt jest — że temu zawdzięczam — iż nie kręcę wiatraka i nie okpiwam chłopów na miarce, ale za rubla grzebię w podołku babom i zapisuję jakieś świństwa, żeby ludziom przedłużyć cierpienie i utrudnić skonanie. Nie urodziłem się tutaj, ale tkwię już lat trzydzieści — i niby to ratuję cierpiącą ludzkość. No — ale skąd ci ta ciekawość — czy tylko tak czujesz się w obowiązku bawienia mnie rozmową — w dodatku do ekwipażu?
— Chciałem tylko się dowiedzieć — czy doktór uznaje — to przywiązanie — do swego kąta.
— O — tak. Jestem pewny, że żadne brudy i śmiecie tak mi się nie spodobają — jak te tutejsze, że nie wybaczę żadnej głupocie na całym świecie, tylko tutejszej — i że nienawidzę żydostwa, o ile to nie żydostwo »mojego« miasteczka. Zdaje mi się, że to dowód wielkiego przywiązania.
— No, to ja przeciwnie. Niecierpię i tego