Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie mam czego tak bardzo spieszyć.
— Ileż wzięliście milionów?
— Ojciec je liczy w Paryżu — jeszcze nie skończył. Rad jestem, żem doktora spotkał.
— Mam nadzieję, że mi nie każesz siebie leczyć.
— No nie. Rad jestem tylko z towarzystwa.
— No, no — nie jestem taki naiwny, żeby w to wierzyć. Masz pewnie jakiś interes.
— Wcale. Chciałem z doktorem nieco o stryju pomówić. Doktór go znał przecie.
— Ja! Trzydzieści lat temu kolegowaliśmy w Sorbonie. Jeśli to znajomość!
— A potem już go doktór nie spotykał?
— Mogę ci zaręczyć, że do konsylium mnie nie wzywał.
— A ja właśnie byłem pewny — że wzywał.
— Co? Skąd to wnosisz? Może mi zostawił legat. Bardzo by był na czasie, bo mi ostatnia para spodni dziękuje za służbę — a jakoś na nowe brak mi funduszu.
— Niech doktór o swój legat spyta Barbary Tryźnianki.
— Co zacz jest?
— Myślę, że doktór wie coś o niej?
— Co mi za rebusy zadajesz. Wiem tylko o Tryźnie — że »grzechu wyzna« i »Byteń na klasztór oddaje«. Tryzna — znaczy ofiara po starosłowiańsku.