Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

molik jeszcze żył — i prosił o posiłek — chorzy dopominali się opatrunku, herbaty. Pozostał, służąc im do wieczora, do końca świątecznego spokoju, do powrotu robotników. Gdy odchodził, nie dziękowali mu, tylko jednym głosem nalegali, by jutro wstąpił, a Samolik upominał się o swą szmatkę z pieniądzmi.
— Może ja jeszcze wytrzymam! — rzekł, patrząc nań pytająco.
— Wytrzymasz — potwierdził mu ufnie.
Cieśli swych zastał pijanych do bezpamięci — i Własow z punktu zaczął mu grubiańsko wymyślać, że w baraku wszystko »bez tołku«. Takie wrażenie wywarł na nich porządek. Potem pospali się jak drewno, i ledwie ich się dobudził rano — na sygnał roboczy.
— Gwiżdżą! Czort bierz, że gwiżdżą! — klął Miszka, zbierając się leniwie. — Ty tak gonisz na sygnał, jakbyś naczelnik był. Co tobie tak pilno! Czynu, ani orderu, ani podwyżki nie dostaniesz. Robota nie zając — nie ucieknie.
Podczas pauzy obiadowej Jaworski poszedł do chorych. Już był ich felczer odwiedził — czuli się lepiej, Samolik spał.
Wrócił tedy do swej roboty, i odczuł raz pierwszy jakby uciechę — jakby ochotę do życia, jakby większą moc w barkach. Wieczorem zajął się gospodarstwem baraku, wyręczając Tirsa, który po przepiciu niezdrów się czuł i tylko klął. A wracała