Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stacyi papiery i usiadł na skraju nasypu — aby czekać na dróżnika.
Ale po chwili z dołu od wybrzeża rozległo się wołanie kacapa cieśli:
— E — ty — traktiernik — białoręki — podaj ćwieki z drezyny!
Usłuchał. Cieśla odbił skrzynkę i rzekł:
— Nu — topora nie masz?
— Nie.
— To stań z Miszką deski rznąć. Żywo!
Ani się spostrzegł Jaworski, jak go cieśle wzięli sobie za czwartego. Po godzinie roboty, już bez komendy wiedział, co robić. Majster wymyślający i kułakujący nawet robotników chłopów, jemu nie cisnął ani razu przekleństwa.
Ale dłonie miał starte ze skóry, a ramiona mdlejące ze zmęczenia i myślał ze zgrozą, że lada chwila ustanie. A przecie wytrwał do wieczora — ale gdy cieśle zaprzestali roboty, w oczach mu było ciemno, w głowie miał zawrót, i usiadł nad wodą — nie zdolny się poruszyć.
— Nu, co ty! — burknął cieśla. — Jeszcze trzeba barak sklecić, powieczerzać — do naczalstwa po wygody iść — po charczę, po wódkę. Ty czego siadł?
— Ustałem. Zostanę tutaj.
— Aha, talerze w restoranie podawać lżej — zaśmiali się.
— Co robić. Przywyknę i do topora.