Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kiej pieśni zimy? Długo tak nieruchoma, trwała, aż nagle drgnęła, przechyliła się, dotknęła śpiącego.
Poruszył się, ale nie obudził. Głosem sennym rzekł tylko — powoli.
— Niech pani się nie troska. Będę na czas!
Atma nie budziła go więcej, zadumała się, splótłszy na kolanach ręce; twarz miała jakby osnutą smutkiem i niepokojem, raz wraz podnosiła oczy do okna, nadsłuchiwała.
Wreszcie Antoni się ocknął i zerwał.
— Śniłeś co? — spytała.
Zastanowił się, pomyślał.
— Może być, ale nie pamiętam — odparł.
— Jedź do Petersburga — jesteś tam potrzebny.
— Nieszczęście jakie u niej? — zagadnął przejęty.
— Potrzebny jesteś jej i jemu.
— Komu? Jemu?
— Adamowi.
— To jedź i ty.
— Nie. Mnie nie czas. Ty jedź zaraz. We śnie widziałeś — słyszałeś — mówiłeś z nią. Jedź!
Spojrzała na zegarek, wyszedł na korytarz wołając Makara. Atma wstała też, by mu rzeczy — upakować — nie mówili więcej ze sobą.
Po trzech dnach ciężkiej podróży Antoni dotarł do Petersburga, przebrał się w hotelu, i o zmro-